Chwytając mocno za szyję, obleciał wszystkich tchórz,
trzeci dzień ze mną pije mój zbawiciel - Anioł Stróż.
Osaczeni nikotyną, niezrażeni faktem śmierci,
na pohybel w mojej duszy krwawe pogo tańczą czerci.
Zwiędły wiedźmy w swym ukryciu, jak wiosenne wiązanki,
i nikt w życiu się nie dowiedział, jakie były z nich kochanki.
Niestrwożone wstrętne skrzaty poszły won z mej chaty,
tylko ty ciągle ze mną: mój dobrodziej, twór skrzydlaty.
Na uczcie starych bogów, kryjąc słońce własnym cieniem,
piliśmy pustynny piasek i łykaliśmy kamienie.
Napoczęci w błotnej trzcinie, ochrzczeni żelazem,
uwięzieni w ziemskiej, zawsze obok, zawsze razem.
Zalani, na czworakach, przygniecieni niebiosami,
wyliśmy przeraźliwie piękną Pieśń nad pieśniami.
Ogłosiliśmy krucjatę, wojnę świętą, na browara,
gdy się palił z rana świat i znikała z serca wiara.
Łapczywie rwąc powietrze, kac walił w nas piorunem,
to co było kiedyś ciałem zalewano piołunem.
Przeszliśmy drogę krzyżową wkraczając w strefę męki,
mając poczucie niedosytu z kruchości swej potęgi.
Z szubienicy do szafotu ciągnąc na grzbiecie własny krzyż,
czułem się tak samotny, jak na krańcu świata blada mysz.
I w głowie kotłowały jakieś strachy wieczyste
niczym koktajl mołotowa w duszy antyglobalisty.
Przez nerwice i zawały oczekując czegoś nowego,
rozebrany przed lustrem, sam na sam z własnym ego...